Mamy wrzesień. Pogoda piękna, kwitnie w nas optymizm niesiony na fali wakacyjnych wspomnień. Powoli wracamy do szkolnej codzienności, choć na razie do rutyny jest jeszcze bardzo daleko.
Są jednak takie działania, które na stałe wpisały się w pierwszy miesiąc zajęć (i nie mówię tu o rozpoczęciu roku szkolnego, rzecz jasna). Jednym z nich jest wizyta w Domu Małego Dziecka (tym, którzy nie pamiętają proponuję zajrzeć do innych wpisów na ten temat, choćby <tu> ).
Są jednak takie działania, które na stałe wpisały się w pierwszy miesiąc zajęć (i nie mówię tu o rozpoczęciu roku szkolnego, rzecz jasna). Jednym z nich jest wizyta w Domu Małego Dziecka (tym, którzy nie pamiętają proponuję zajrzeć do innych wpisów na ten temat, choćby <tu> ).
Tegoroczna wyprawa była jednak pod wieloma względami wyjątkowa. Znów miałam okazję zaobserwować, że ci wszyscy “twardziele” przy dzieciakach niemal wyciągają swe serduszka, spod skorupy, jak na dłoni. Choć czasem zachowują się nieporadnie, to ja i tak wiem, że czas spędzony z maluchami robi na nich spore wrażenie (wbrew opiniom, że dzisiejsza młodzież to już nie ma żadnych uczuć).
Poza tym, w przypadkowy sposób, dowiedziałam się, że wolontariat sprawia młodym ludziom frajdę. Poprosiłam, aby moi uczniowie przynieśli ze sobą jakieś drobiazgi, które mogą się przydać w Domu (kolorowanki, kredki itd.). Tymczasem od jednej z mam usłyszałam relację z zakupów poprzedzających wyprawę. Wynikało z niej, że najchętniej do koszyka sklepowego spakowane zostałoby pół sklepu, bo wszystko się przyda (a budżet placówki państwowej, jak niestety wiadomo, jest mocno ograniczony). Tym samym otrzymałam namacalny dowód na to, że zajęcia w Domu Dziecka nie są przykrym obowiązkiem (bo tak wypada), tylko wynikają z potrzeby serca. Nie musimy przychodzić, ale przychodzimy, bo chcemy.
Najważniejsze jednak jest to, co zobaczyliśmy w oczach naszych “gospodarzy”. Niekłamana radość pomieszana z ciekawością i nieodpartą potrzebą bycia razem. Siadanie na kolanach, noszenie na rękach, wspólne czytanie książek. Tak niewiele potrzeba, aby świat stał się piękniejszy.
I na koniec, słowo wyjaśnienia: po co w ogóle uparłam się, aby organizować szkolny wolontariat? Otóż dlatego, że żadne WDŻWR (mówiąc po ludzku: wychowanie do życia w rodzinie) nie da młodym ludziom tyle, ile refleksja i rozmowa po odwiedzinach u naszych maluchów. Bez patosu i wielkich słów, każdy z moich uczniów ma szansę dostrzec, że czasami jeden błąd zmienia całe życie. Niekoniecznie tylko nasze i z całą pewnością nie na lepsze. Bo czy bez miłości można żyć?
4 komentarze “Bez tej miłości (nie) można żyć…”
piękne zajęcia! Masz wspaniały pomysł z wlontariatem
Dziękuję.
Nie można. Aśka Ty mnie zachwycasz za każdym razem! Gdyby każdym Belfer był mądry jak Ty Polska byłaby potęgą! Cudowny pomysł z wolontariatem. Sama pamiętam, jak uczestniczyłam u siebie w szkole. Zawsze, gdy tylko była okazja. Do tego prowadziłam zajęcia z dziećmi z zespołem Downa – to uczy pokory, otwartości, a przede wszystkim już na zawsze zmienia serce!
Gorąco Cię pozdrawiam!
Osoby dotknięte Zespołem Downa to zupełnie oddzielna historia. Miałam w życiu okazję pracować z takimi (stare, harcerskie czasy, hehe).
Bardzo dziękuję za ciepłe słowa. Ja po prostu lubię swoja pracę 😀
Ściskam!