W czasach zdalnej edukacji wciąż towarzyszyć może nam obawa: czy wystarczająco dużo umieją moi uczniowie? Może narastać chęć, by przesłać jeszcze odrobinę materiału. Tylko jedno zadanie, może dwa. Zrobią, będą więcej umieć. Może nie uda nam się porozmawiać, ale za to dzieciaki będą mądrzejsze. Czyżby?
wychowawca z wyboru czy konieczności
Pod jednym z moich wpisów, który został przedrukowany przez <edunews- portal o nowoczesnej edukacji> pojawił się komentarz, z którego wynika jasno, że rolą polskiej szkoły jest głównie przekazywanie wiedzy. I to jest rzeczywiście jasne. Wciąż jednak mam z tyłu głowy przekonanie, że oprócz “twardej wiedzy” liczą się w życiu zupełnie inne umiejętności. Dosyć dużo napisałam już na ten temat przy okazji refleksji #jaskiniaPlatońska (możecie zerknąć na tekst, który jest poniżej). Wiedza wiedza, a życie życiem. Czy jakoś tak to szło 😉
Nie czuję się zmuszona do tego, by zajmować się uczniami w sferach, które nie są ściśle związane z moim przedmiotem, a jednak robię to. Nie wyobrażam sobie, bym mogła bazować wyłącznie na przekazywaniu wiedzy (wszystko jedno w jakiej formie, mniej czy bardziej atrakcyjnej). Oczywiście, moim zadaniem jest towarzyszyć młodemu człowiekowi w zdobywaniu wiedzy polonistycznej (z naciskiem na: towarzyszyć). Ale równie ważne jest pokazywanie świata wartości. Bycie z dzieckiem w podróży. A przede wszystkim: bycie człowiekiem. Nie nauczycielem, nie dorosłym. Człowiekiem, towarzyszem, być może mistrzem, jeśli dziecko tak uzna.
Zagadnienie to wciąż nie daje mi spokoju. Idąc na każdą z moich lekcji zastanawiam się, czy dobrze robię pozwalając sobie na wygłupy i pogaduszki. Może warto byłoby być bardziej konsekwentną i wymagającą? Może właśnie wtedy dzieciaki umiałyby więcej? A może przestałyby przychodzić na spotkania online, zawsze przecież można “mieć słabszy internet” albo “kłopoty ze sprzętem”. Kto to wie?
piramida potrzeb
Przypomniałam sobie jednak piramidę potrzeb Maslowa. I “zaklikało”. Przecież dbanie o uczniów, pytanie o ich samopoczucie, pochylanie się nad ich potrzebami, to nic innego, jak budowanie poczucia bezpieczeństwa. Dzięki temu, że zyskujemy dziecięce zaufanie, wspieramy w budowaniu poczucia własnej wartości, doceniamy mamy szansę dotrzeć do tego fragmentu piramidy, w którym młody człowiek dąży do samorozwoju. Chce się uczyć, rozwijać. Chce poznawać świat. Dopiero tu zaczyna się “prawdziwa” praca szkolna. Twarda wiedza.
Być może się nie znam. Nie czuje się wielkim autorytetem, guru od edukacji. Jestem zwykłą nauczycielką. Mam swoja wizję tego, jak chciałabym pracować na zajęciach, jak widzę swoją rolę. Nie każdy musi się z nią zgadzać (i wizją i rolą). Jesteśmy wolnymi istotami i mamy prawo do własnych decyzji. Czy będą dobre, okaże się. Nie za rok, nie za dwa. Czasami za dziesięć czy dwadzieścia, gdy nasi podopieczni wkroczą w dorosły świat. Nie czas na licytację, kto wie więcej i pracuje lepiej. Czas na refleksję. Dla naszego wspólnego dobra.
Łatwo jest stanąć po stronie: mam rację i wiem więcej (przecież każdy z nas skończył stosowne studia i ma za sobą pewien bagaż doświadczeń). Trudniej zejść do poziomu nastolatka i zapytać: jak mogę ci pomóc. A najtrudniej poprosić tego dzieciaka o pomoc. Pomoc w zrozumieniu młodocianego świata.
2 komentarze “dlaczego uczymy się tylko “przy okazji”?”
Nie myślała Pani o pracy na uczelni (nie porzucając pracy w szkole)? Młodzi, przyszli nauczyciele potrzebują dobrych mentorów :).
To jedno z moich niespełnionych (póki co) marzeń 😀