Czasami zdarza się w mojej pracy słabszy dzień. I nie chodzi o kondycję dzieciaków, na którą mam niewielki wpływ, ale o własną niedyspozycję. Otóż, w pięknych okolicznościach przyrody, przy plusowych temperaturach mimo zimy, straciłam głos. Nie całkowicie, ale wystarczająco, by stanowiło to komplikację podczas prowadzenia zajęć. A klasa II liceum właśnie miała w planach wstęp do omawiania pozytywizmu, co tu zrobić?
Pozwól sobie na odrobinę szaleństwa!
Pomyślicie może, że należało poprosić uczniów, by wykorzystali podręczniki (być może również inne źródła wiedzy) i wykonali notatki w zeszytach. Jest to jakieś rozwiązanie i nie ukrywam, że czasami z niego korzystam. Nie tym razem jednak.
Przekraczając próg pracowni przypomniałam sobie o pomyśle podsuniętym prze Karolinę Żelazowską (edukatorkę, moją mistrzynię od edukacji domowej, którą możecie poznać lepiej wysłuchawszy <tej> rozmowy). Zadanie było proste: pozwólcie, by poniosły was hiperlinki, pozwólcie sobie surfować wśród informacji.
Pozytyw(istycz)ne wyniki.
Co dokładnie robili młodzi ludzie? Odnaleźli w Wikipedii hasło “pozytywizm”, a następnie przeskakiwali do tych linków, które umieszczone zostały w haśle i szczególnie ich zainteresowały. Sądzicie, że to strata czasu? Nic bardziej mylnego. Nie dość, że uczniowie zapoznali się z założeniami przywołanej epoki (wiem, bo rozmawialiśmy na ten temat), to przy okazji pozwolili mi “dotknąć” choć ułamka swoich zainteresowań (przedstawili zagadnienia, do których dotarli, a znalazły się wśród nich np.: agorafobia, współczesne znaki drogowe czy Bismarck).
Uważam, że ćwiczenie udało nam się znakomicie. Podczas kolejnych zajęć uczniowie udowodnili, że dobrze orientują się w założeniach pozytywistycznych . Nie, nie zrobiłam kartkówki, ani nawet odpytki. Ot, tak prowadziliśmy rozważania na powiązane tematy, a właściwie to uczniowie mówili, a ja skromnie wtrącałam “trzy grosze”, bo choć głos mi odrobinę wrócił, to do pełnej formy jeszcze trochę brakuje 🙂