Etos nauczycielski. Wielkie słowa kryjące w sobie morze oczekiwań i jeszcze więcej niedopowiedzeń. Ukute dawno temu hasło, które dziś nie tyle straciło na wartości, co całkowicie ją zmieniło. Pozostaje pytanie: czy zauważyliśmy to?
obowiązek, obowiązkiem
Szkoła dla większości z nas to miejsce, w którym odbywają się lekcje. Przestrzeń odpowiednia fabryce tyle, że przystosowana do potrzeb i możliwości dzieci. Głównym celem jej istnienia jest nauczyć młodego człowieka. Czego? To już kwestia drugorzędna. Zresztą, gdyby zapytać kilku nauczycieli (przedstawicieli różnych przedmiotów) o to, w jakie umiejętności powinna wyposażyć dziecko szkoła, pewnie otrzymalibyśmy zgoła różne odpowiedzi. Jedno jest pewne. Obowiązek obowiązkiem jest, przecież nie dla przyjemności, a do ciężkiej pracy wkraczamy w progi tej świątyni wiedzy.
A w tym wszystkim nauczyciel. Niemal bożyszcze rozdające karty wszystkim wokoło. Należy mu się odgórny szacunek. Wszak z autorytetem dyskutować nie tylko nie wypada, ale wręcz nie należy. Że jest surowy i niedostępny? A jaki ma być? Przecież nie po to wybrał taki zawód, żeby się z młodymi ludźmi przyjaźnić. Może ich co najwyżej tolerować, w ostateczności lubić. Ale absolutnie się z tym nie wyda, bo byłoby to ujmą na honorze.
dokąd zmierzasz szkoło?
Oczywiście, wszystko to, co możecie przeczytać powyżej jest poważnym przerysowanie i uogólnieniem sytuacji. Często jednak w różnych rozmowach padają słowa: nauczyciel powinien, musi, nie wypada mu… W wypracowany latami schemat z trudem wdzierają się pierwsze powiewy nowości. Wciąż jednak jest ich tak mało. Zastanawialiście się kiedyś dlaczego?
Od pewnego czasu towarzyszy mi (ale nie tylko, widzę grono osób, które myślą podobnie) refleksja, że tak naprawdę nie chcemy zmiany, bo się jej boimy. Każdy z nas chodził do szkoły, skończył ją i wydaje mu się, że dobrze wie, jak taka instytucja powinna wyglądać. Gdy pomyślmy “dobra szkoła”, przed oczyma staje nam rząd laureatów olimpijskich, wysokie wyniki po egzaminach zewnętrznych oraz sznur wyróżnionych “czerwonym paskiem”. Uczeń jest po to, by się uczył (układał w głowie kolejne porcje wiedzy, która prawdopodobnie nigdy więcej nie będzie mu potrzebna). A nauczyciel po to, by te porcje wiedzy do głowy wepchnąć. Szkoda tylko, że ten schemat nie działa. A dobra szkoła to ta, która potrafi otoczyć dziecko tym, czego ono potrzebuje, a nie własnymi oczekiwaniami.
proporcje są ważne
Co zatem robić? Na czym się koncentrować? Czego wymagać i od kogo? Myślę, że przede wszystkim powinniśmy zacząć od siebie. Zamiast “nauczyciel”, myśleć o sobie: człowiek. Z wadami i zaletami, złożoną osobowością i rozległą wiedzą. Przewodnik, bajarz, mentor. Ktoś, kto wskaże którędy pójść, gdzie znaleźć odpowiedzi, a nie zasypie gotowymi rozwiązaniami. Poda pomocną dłoń, gdy będzie potrzebna, a nie wyleje wiadro zimnej wody na głowę, w której zaczyna buzować iskierka. Być może wyciągnie z bagna ignorancji i młodzieńczego uporu, zamiast wtłaczać w przekonanie o niskiej własnej wartości.
Tak łatwo przychodzi nam ocenianie wszystkich dookoła. Denerwujemy się, że zawód nauczyciela stracił swój prestiż, że nikt nas nie szanuje. Może czas zadać sobie pytanie: czy my szanujemy innych? Kim dla nas są spotkane na szkolnej drodze osoby? Budujmy uczniowskie zasoby wiedzy osobistej (pomagajmy dzieciom gromadzić, przetwarzać, łączyć i wykorzystywać informacje), ale róbmy to w oparciu o dobrze zbudowane relacje. Bez tego ani wiedza nie będzie trwała, ani szacunek do nas prawdziwy.
Komentarz do “nauczyciel, czyli kto?”
Jestem pod mocnym wrażeniem tego wpisu. Też uważam, że nauczyciel to ktoś więcej niż ten, kto wciska uczniom wiedzę do głów. Myślę, że czas najwyższy na to, aby zmienić sposób uczenia. Można przecież byłoby wykorzystać wiedzę o tym, jak mózg pracuje i przetwarza informacje, ale także można byłoby skorzystać z osiągnięć takich krajów, gdzie uczy się inaczej. Pozdrawiam Maria.