mama nauczycielka, czyli całe życie z wariatami

izolacja

Bardzo współczuję wszystkim rodzicom, którzy nagle zostali wtłoczeni w rolę nauczyciela własnych dzieci. Często nie maja oni wystarczającej wiedzy i umiejętności, by zapanować nad podanym materiałem. Nie każdy jest specjalistą z zakresu fizyki czy chemii. Może się jednak okazać, że nawet zadania z matematyki czy geografii staną się niezłym wyzwaniem. O językach obcych nawet nie wspominam. A jeśli trzeba do tego jeszcze samemu zdalnie pracować- robi się bardzo trudno….

na kwadracie…

A co, jeśli jesteś i rodzicem i nauczycielem? Co jeśli o jednej porze odbywają się w Twoich 40 metrach kwadratowych równolegle trzy lekcje. Twoja i dwójki Twoich dzieci? Gdzie się podziać, by nie było słychać, co dzieje się u pozostałych? By syn nie przyszedł i ze smutkiem w głosie nie oznajmił:

Musiałem całą lekcję być zmutowany (czytaj: mieć wyłączony mikrofon), bo było słychać, co mówisz na swoich zajęciach i się mnie w klasie czepiali.

Ale to jest drobiazg. Ostatecznie jakoś udało nam się opanować sytuację (słuchawki z mikrofonem zdają egzamin). Z drugim dzieckiem jest zabawniej. Edukacja wczesnoszkolna online. Pomysł boski. Dzieci czekają na te zajęcia, chętnie w nich uczestniczą, a jak już uczestniczą, to całym sobą. Krzyczy jeden przez drugiego. Wychowawczyni daje radę zapanować nad tym kłębowiskiem głosów i emocji, ale nie jest to prosta sprawa. No i potrzeba czasu. A nim zalegnie cisza, nie ma opcji przeprowadzić w pobliżu żadnej poważnej rozmowy (chyba, że potraficie skupić myśli w dziczy, ja nie potrafię). A, że mieszkanie nie jest duże, to wiecie, bywa ciekawie.

skoki na piłce i inne atrakcje

Nie to jest jednak najgorsze, albo najlepsze, zależy jak na to spojrzeć. Lepsze jest to, gdy siedmioletnia latorośl przybiega nieoczekiwanie do pokoju, w którym prowadzisz zajęcia o “Trenach” Kochanowskiego i zaczyna skakać po łóżku, chociaż powinna być na swojej lekcji. Dostajesz zeza rozbieżnego i objawów schizofrenii. Połową mózgu prowadzić zajęcia, a połową “ogarniasz” sytuację domową. Ostatecznie decydujesz się przeprosić uczniów na chwilę i odprowadzić dziecię przed monitor. Uff.

Na długo to jednak nie pomaga. Panienka za dwie minuty kończy swoje spotkanie online i pędzi do Ciebie na skaczącej piłce. Trzęsie się podłoga, sąsiadom sufit sypie się na głowy, a córka niewzruszona. Włącza telewizor i nie rozumie dawanych subtelnie znaków w języku migowym. Będzie oglądać ulubiony serial (no ile można siedzieć w kuchni, którą dziś wylosowała). W sumie to i tak lepiej, niż gdyby poszła do brata i pokazywał język kolegom i koleżankom po drugiej stronie kamery (jest do tego zdolna, już to kiedyś zrobiła). Czasami mam wrażenie, że krzyk : “maammoooo!” słychać nawet na Księżycu (zmiennie wydobywa się z młodszego lub starszego gardła). W tej sytuacji są dwa wyjścia: doktoryzuję się z rozwiązywania sytuacji konfliktowych pomiędzy rodzeństwem albo trafię do wariatkowa (druga opcja bardziej prawdopodobna, serio). I wiecie co, czasami, gdy nie reaguję na krzyki, to nie dlatego, że jestem tak zamyślona i nie słyszę. Po prostu udaję, że zniknęłam. Może się jakoś sami dogadają? I nikt przy okazji nie wezwie policji.

prace domowe…

No dobrze, zdalne lekcje skończone. Jakoś dobrnęliśmy do popołudnia. Ale przecież to nie koniec. Każde z dzieci ma jakieś drobne zadania do samodzielnego wykonania. Serio, nie narzekam, mają symbolicznie zlecane materiały do utrwalenia tego, co było na zajęciach. Niemniej, trzeba siąść i zrobić. Panicz skrzywi się, pomamrocze pod nosem, ale zrobi, co ma do zrobienia. A Panna zaczyna urządzać sceny. Nie lada sztuką jest stworzenie sytuacji, w której zechce współpracować. Czasami się to jednak udaje (z naciskiem na czasami i przy dużym udziale taty, który lepiej radzi sobie z małym tajfunem; w ogóle, gdyby nie tata, nie dalibyśmy rady w wielu sprawach).

A mama, nauczycielka, ugotowawszy obiad, zrobiwszy pranie i sprzątnąwszy z grubsza, by było miejsce na stole, przystępuje do planowania zadań na kolejne dni. Plakaty z zadaniami gotowe, opisy lekcji przypięte, wszystko gra. Jeszcze tylko odhaczyć, które szkolne dziecko, jakie zadania przesłało (nie jest tych ćwiczeń wiele, ale staram się na bieżąco uzupełniać informacje w dzienniku, magiczne T jak tak cieszy). Potem odpowiedzieć na maile od uczniów i ich rodziców (choć ich liczba znacząco spadła na przestrzeni ostatnich tygodni) i mamy wolne. No. Zegar wskazuje okolicę godziny osiemnastej. Całkiem nieźle.

To teraz jeszcze tylko położyć dzieci spać (lubią, gdy się im czyta przed snem, więc czytamy wspólnie) i można odsapnąć. Może nawet dam radę poczytać coś dla przyjemności, jeśli tylko…nie usnę nad książką.

czy kogoś to obchodzi?

Jasne, bycie rodzicem, zmuszonym przez sytuację, do nauczania własnego dziecka, to ogromne wyzwanie. I jestem pełna wdzięczności i podziwu dla opiekunów moich uczniów. Wiem, że szczególnie ci najmłodsi (czwartoklasiści) wymagają wsparcia (choćby technicznego, podczas połączeń online). Wiem, że sytuacja jest złożona i można od szkoły oczekiwać stanięcia na wysokości zadania i kontynuowania prowadzenia edukacji. Wiem też, że każdy z nas inaczej wyobraża sobie, jak byłoby najlepiej te zadania realizować (stąd budzące się frustracje, wynikające również z konieczności nieustannego obcowania w zamkniętym, wąskim gronie).

Wiem też, że staram się najbardziej jak potrafię. Często prowadzę zajęcia lub przygotowuję się do nich z dzieckiem na plecach (bo nie zawsze jest w domu drugi rodzic, który mógłby pomóc, przecież nie wszyscy pracują zdalnie). Tworzę przestrzeń do rozmowy, wspieram rozwój każdego dziecka, myślę o tym, by nikogo nie skrzywdzić pochopnie podjętą decyzją. I nie ukrywam, że przykro mi trochę, gdy czytam znów, że nauczyciele się do niczego nie nadają. Że telewizja publiczna odsłoniła nasze prawdziwe oblicze. Jeśli coś odsłoniła, to nieudolność redaktorów, którzy zgodzili się na publikację materiałów (ale to zupełnie inna historia).

Jeszcze mam siłę. Mówię głośno o tym, co robię i jak się czuję. Czasami spotykam się z krzywdzącymi opiniami, czasami jestem wściekła, bo czuję się niedoceniona. Czasami mam poczucie bezsilności, bo muszę zrozumieć piątą, dziesiątą i piętnastą sytuację rodzinną, nikt natomiast nie pochyla się nad moją. Wiem, taka praca. A jednak lubię myśleć, że każdy z nas jest przede wszystkim człowiekiem. Dopiero później nauczycielem czy rodzicem. Myślę, że gdybyśmy wszyscy spróbowali być dla siebie po prostu ludzcy, gdybyśmy chcieli zobaczyć w drugiej osobie po prostu człowieka, byłoby nam łatwiej. Wszystkim.

PS Nie narzekam. Pracuję więcej, niż gdybym była w szkole. Przygotowanie materiału dla uczniów, którzy nie mogą być na zajęciach online zajmuje sporo czasu. Ale to nic, lubię mieć porządek i traktuję to wszystko jako wyzwanie (czuję się bogatsza o ogrom doświadczeń). Zaplanowane, opisane, sprawdzone. Takie życie. Jestem też wdzięczna nauczycielom moich dzieci, bo większość z nich bardzo się stara. Po prostu zmęczyło mnie tworzenie wokół nas, nauczycieli, bardzo negatywnej aury. I to nawet nie dlatego, że coś konkretnego przydarzyło się dziś czy wczoraj. Jak to mówią niektórzy: ulało się…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

30 komentarzy “mama nauczycielka, czyli całe życie z wariatami”