Papier, kamień czy nożyce…czyli historia jednej wyprawy

wypatrujemy
Tę wyprawę planowaliśmy od bardzo dawna. Pan M. interesuje się historią, szczególnie lotnictwa, więc nie mógł przepuścić okazji, by na żywo i blisko domu, nie poobserwować podniebnych akrobacji. O jakim wydarzeniu mowa? O pikniku lotniczym w <32 Bazie Lotnictwa Taktycznego> w Łasku. 
myśliwiec bojowy
Jeszcze w piątkowy wieczór rozmawialiśmy, na którą z atrakcji czekamy najbardziej. Dogrywaliśmy godzinę wyjazdu, zdzwanialiśmy się z tymi, którzy w ostatniej chwili podjęli decyzję o dołączeniu do eskapady. A w sobotę… zamiast zwyczajowych czterdziestu minut w trasie, spędziliśmy w samochodzie około dwóch godzin, po czym “porzuciliśmy” środek transportu i pieszo dotarliśmy na miejsce. Co było przyczyną takiego obrotu sprawy? Gigantyczny korek, w którym utknęła chyba połowa Polski złakniona podziwiania asów przestworzy. Powiecie: błąd organizatorów. I tak, i nie. Przecież można było wyruszyć wcześniej i nie martwić się o dojazd. Można było też prawdopodobnie uruchomić więcej niż jedną bramę wjazdową na teren bazy. Teraz to już jednak nie jest istotne (aż do przyszłego roku, hehe).
startujemy
Jak się już pewnie zorientowaliście, nie udało nam się dotrzeć na wszystkie pokazy. Część z nich podziwialiśmy maszerując dziarsko wzdłuż sznura ślimaczo przemieszczających się pojazdów (i tak robiły wrażenie). Część z nich w ogóle nas ominęła (przelot polskich “Iskier”, na który bardzo liczyliśmy). Część natomiast mieliśmy na wyciągnięcie ręki 🙂 Nieprawdopodobny widok, taki startujący myśliwiec bojowy, który tuż nad głowami zgromadzonego tłumu wykonuje ewolucje (dobrze, że Pisklęta były wyposażone w słuchawki wyciszające, bo huk ogromny). Równie wielką przyjemność sprawiło nam przyglądanie się artystycznie spadającym z nieba spadochroniarzom (ale, że skąd oni wyskoczyli? do dziś pozostało to dla nas zagadką).
pod skrzydłem
Dziś, po przespaniu się z tematem, uważam, że warto było poświęcić czas i energię, aby dostać się na teren pikniku. Między innymi dlatego, że stojąc w korku Pisklęta przypomniały mi pewną nieśmiertelną grę. Kiedy byliśmy już u skraju wyczerpania nerwowego (Panienka na każde pytanie odpowiadała krótko:”nie” i zaczynała niebezpiecznie buczeć), Panicz wyskoczył nagle z tekstem:

Papier, kamień, czy nożyce? Raz, dwa, trzy!

W córkę wstąpiła nowa energia 🙂 Niemal do końca trwania podróżny graliśmy w “Marynarza”, ku uciesze Piskląt (dobrze, że w nocy, przez sen nie rozgrywali partii). Co prawda zaangażowali również mnie do rozgrywek, ale to już drobiazg w obliczu histerii, która mogła nastąpić.
śmigło
Poza tym uważam, że zawsze dobrze jest wybrać się rodzinnie w ciekawe miejsce. Zobaczyć coś wspólnie, spędzić razem czas, zarażać młodzież pasją. A na przyszły rok mamy nauczkę: wyjeżdżamy dużo wcześniej, przed pokazami zwiedzamy teren bazy i spokojnie wracamy do domu. A Wy, mielibyście ochotę dołączyć do nas następnym razem?

PS Właśnie Pan M. doczytał, że “Iskry” w ogóle nie stratowały wczoraj. Zatem niczego nie straciliśmy 😀 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

8 komentarzy “Papier, kamień czy nożyce…czyli historia jednej wyprawy”